Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Bitels z miasteczka Łódź. Mam przejechane 27689.96 kilometrów w tym 2.71 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 18.00 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Bitels.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

długie trasy

Dystans całkowity:1794.14 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:108:59
Średnia prędkość:16.46 km/h
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:299.02 km i 18h 09m
Więcej statystyk
  • DST 200.50km
  • Czas 11:18
  • VAVG 17.74km/h
  • Sprzęt Emeska
  • Aktywność Jazda na rowerze

Szosowa Włóczęga.

Sobota, 8 maja 2021 · dodano: 10.05.2021 | Komentarze 5

W piątek po południu, samochodem pojechaliśmy z Marcinem do Osłowa koło Siemiatycz, do bazy maratonu Szosowa Włóczęga.
Kiedy dotarliśmy do bazy przed 19, część uczestników już przyjechało.
Wieczór przed maratonem to integracja i gadanie o wszystkim i o niczym.
Nadejszła sobota. Zimna (4st.), mokra i ponura. Nic tylko jechać :)
Zaraz po starcie straciłem słuchawki, które wkręciły mi się w tylne koło, wypadając z ucha. Nic to, 200 będzie bez muzyki.
W przydrożnych rowach, koło lasów leżały jeszcze resztki śniegu, ale drogi nie były śliskie.
Od miejscowości Kleszczele do Hajnówki prowadzi piękna, asfaltowa ddrka. Jechało się cudnie.

Potem na krótko wyszło słońce.

Za Hajnówką w kierunku Ciechanowca, jazda pod dość silny wiatr, który mnie przeczochrał porządnie.
W Ciechanowcu szybki gorący pies z ketchupem na stacji Circle K. Swoją drogą nazwa, jak dla psa - CIRCLEK :)
I znów, za Ciechanowcem aż do Siemiatycz, czyli ok 40 km asfaltowej ddrki. Gdyby nie dokuczający kręgosłup, jazda byłaby szybka i przyjemna.
Za Siemiatyczami 12 km do mety w gęstej mgle znad Bugu. No, ale się udało i przed północą dojechałem do bazy.
Następnego ranka przy śniadaniu dzielenie się wrażeniami z jazdy. Każdy też dostał pucharek.

Miejsce, w którym nocowaliśmy jest malowniczo położone w pobliżu Bugu. Podobało mi się tam bardzo.

Wracając do domu, dojechaliśmy jeszcze z Marcinem do Grabarki.


Maraton mimo pogody, bardzo udany. Nie ważne, że przejazd zajął mi 100 lat. Ważne, że przejechane to dla Bitelsowej.
Dlatego dziękuję Księgowemu za organizacje, a uczestnikom za udział. Są dobrzy ludzie na świeci, którzy dla przyjemności pomogą obcemu.
Jesteście Wielcy.


Kategoria długie trasy


  • DST 318.00km
  • Czas 16:00
  • VAVG 19.88km/h
  • Sprzęt UNIBIKE VIPER
  • Aktywność Jazda na rowerze

VI KMT

Sobota, 1 sierpnia 2020 · dodano: 07.08.2020 | Komentarze 4

Ludzie zaczynają wstawiać relacje z Kórnickiego Maratonu Turystycznego, to wstawię i ja :)

VI Edycja Kórnickiego Maratonu Turystycznego
Na KMT zapisałem się zaraz na początku roku, kiedy tylko Kórnickie Bractwo Rowerowe udostępniło formularz zapisów. Zapisałem się na dystans 300km. Trasa, to pętla wokół Poznania.
Potem długie miesiące czekania.
Na kilka dni przed maratonem, zadzwonił do mnie Marcin, kolega z którym znamy się z wcześniejszych edycji KMT. Zaproponował, że zabierze mnie do Kórnika swoim samochodem. W piątek 31 sierpnia po 14 wyjechaliśmy z Łodzi do Robakowa..
Na miejscu podpisaliśmy wymagane dokumenty, dostaliśmy numery startowe i można było się integrować.
Baza maratonu w tym roku została przeniesiona do szkoły w Robakowie, więc miejsca było zdecydowanie więcej. Ludzie z KBR na czele z prezesem, jak zwykle zrobili imprezę na bardzo wysokim poziomie.
I chociaż nie jestem ultrasem, to atmosfera KMT bardzo mi pasuje. I chyba nie tylko dla mnie, bo co roku do Robakowa w większości przyjeżdżają te same osoby.
Wspaniałe towarzystwo, śmiech i życzliwość ludzka to to, co wyróżnia Kórnicki maraton spośród innych.
Następnego dnia wstałem o 5.30, żeby na spokojnie zjeść śniadanie i przygotować się do startu.


Moja grupa startowała o 7.20, a w tej grupie był też Przemek, dobry znajomy, z którym w Kórniku przejechałem już niejeden maraton. Dobry towarzysz podróży, od którego mogłem się dowiedzieć wielu ciekawostek o jeździe rowerem w Australii.
Od samego początku założyliśmy, że nie będziemy gonić. Spokojna, turystyczna jazda z częstymi przystankami na sesje zdjęciowe na pamiątkę będzie naszą dewizą.
Dlatego też po kilku kilometrach od startu nasza grupa zostawiła nas w tyle i tyle ich widzieliśmy :)
Od tego momentu zaczęła się spokojna turystyczna jazda, zgodna z założeniami KMT :)






Po 140km dojechaliśmy do Czarnkowa do pierwszego punktu żywieniowego, gdzie zjedliśmy dobry, dwudaniowy obiad, potem kibelek, uzupełnienie wody i pojechaliśmy dalej.
Kiedy wyjeżdżaliśmy, na punkt żywieniowy dojechał Andrzej ze Zbyszkiem.
Spokojnym tempem jechaliśmy dalej, gadając o pierdołach, podziwiając krajobrazy i czułem się wreszcie jak na urlopie.
Przed miejscowością Kruszewo zaskoczył nas spory podjazd, który wjechałem bez problemu. Od tego miejsca podobnych podjazdów było więcej.




Za Kruszewem spotkaliśmy Zbyszka, który wraz z Andrzejem wyprzedzili nas jakiś czas temu. Okazało się, że Andrzej pojechał zaliczyć gminę Piła i Zbyszek był trochę zagubiony, bo chyba nie miał nawigacji.
Od tego momentu jechaliśmy we trójkę.
W końcu po przejechaniu 218km dojechaliśmy do Budzynia, gdzie mieścił się drugi punkt żywieniowy. Tam spotkaliśmy rodzinę Przemka, która wskazała nam drogę do restauracji. Dojechaliśmy tam chyba w ostatniej chwili, bo kelnerzy już powoli sprzątali lokal. Zjedliśmy pyszną zupę, popiliśmy kompotem i ruszyliśmy dalej.
Przemkowi jechało się coraz ciężej, bo jazda na trekingu z sakwą na takich dystansach do łatwych nie należy. Spora ilość podjazdów też sprawy mu nie ułatwiała, a na wielu odcinkach dróg, dziurawe nawierzchnie wybijały z rytmu.
Po przejechaniu ok 250 km, Przemek pojechał na swoją działkę, gdzie chciał się przespać i dopiero potem dojechać na metę.
Tak więc zostałem na trasie ze Zbyszkiem. Jazda nocą jest po prostu nudna, jedyny plus to znikomy ruch na drogach.
Po pewnym czasie wyczerpałem wszystkie akumulatorki w swojej nawigacji, ale wcześniej kupione duracelki pozwoliły na dojechanie na metę bez błądzenia. Nie wiem, dlaczego już po ok 7 godzinach akumulatorki się wyczerpują i muszę je wymienić. Może mam źle skonfigurowanego garmina, może coś robię nie tak, ale tak jest od początku, jak go kupiłem.
W każdym razie jechaliśmy i jechaliśmy... jechaliśmy, a mnie dopadało coraz większe znużenie. Chroniczny brak snu dawał o sobie znać. Zbyszek być może się trochę irytował, ale nic nie mogłem na to poradzić. Od Pobiedzisk jechałem już tylko siłą woli :)
W końcu dojechaliśmy na metę. Gratulacje od organizatorów, kolegów, którzy przyjechali wcześniej i ta radocha, ze kolejna impreza rowerowa się udała.
Na mecie makaroni, arbuz i kawa to to, czego mi było trzeba.


Podsumowanie
Przed maratonem nie jeździłem dużo, więc nie liczyłem, że trasę przejadę w miarę szybko. Z resztą nigdy tak do tego nie podchodziłem i nie przygotowywałem się do tego specjalnie.
Sama impreza to dobrze naoliwiona maszyna, działająca jak szwajcarski zegarek.
Wszystko było tak, jak miało być i niczego innego po pasjonatach z KBR spodziewać się nie można. Jak już coś robią, to tak, że poprawiać nie trzeba.
Dystans jaki przejechałem w maratonie to ponad 10% tego co w tym roku przejechałem :)
Podziękowania
Serdecznie dziękuję Marcinowi za transport. Warto było posłuchać jego rad odnośnie jazdy na dłuższych dystansach.
Szacunek dla całej ekipy KBR za organizację maratonu. Takich jak Wy jest niewielu. Dlatego ludzie tak chętnie do Was przyjeżdżają.
Wszystkim niewyspanym paniom dbającym sprawy formalne i prowiant na mecie wyrazy wdzięczności. Widać było, jak byłyście zmęczone.

PS.

Następnego dnia po maratonie wstałem rano z potężnym bólem mięśni międzyżebrowych. Mimo to wsiadłem na rower i pojechałem do pracy.
Oddychałem na pół gwizdka, bo ból nie pozwalał zrobić pełnego wdechu.
Po pracy wracając do domu, dojechałem tylko do pierwszego skrzyżowania i pozostałem 5 km prowadziłem rower, bo po prostu się dusiłem na rowerze.
Ból już minął, oddycham normalnie, więc za rok znów jedziemy :)


Kategoria długie trasy


  • DST 336.24km
  • Czas 14:23
  • VAVG 23.38km/h
  • Sprzęt Emeska
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2019.

Sobota, 1 czerwca 2019 · dodano: 03.06.2019 | Komentarze 15

W końcu przyszedł ten dzień, na który z taką niepewnością czekałem. Po pracy w piątek, spakowany poprzedniego dnia, ruszyłem na dworzec Łódź Fabryczna.
Jeszcze w pociągu zastanawiałem się, czy dam radę przejechać trasę Maratonu Podróżnika i jak za każdym razem jadąc do Kórnika na KMT, przekonałem siebie, że zawsze jak dotąd udawało się, wiec będzie spoko :)
Kiedy przyjechałem do bazy maratonu dopełniłem koniecznych formalności i można było pogadać z koleżankami i kolegami rowerowcami. Lubię, a nawet bardzo lubię ta przedstartową atmosferę. Niby wszyscy przyjechali przejechać się na luzie, ale pod skórą czuć testosteron i adrenalinę :)
Miło było, jak z takim cieniasem jak ja przywitali się starzy maratonowi wyjadacze. Fajna przedstartowa, prawie rodzinna atmosfera.
Wieczorem było ognisko i kolarskie gadanie.

Potem lulu, paciorek i spać, bo od 5.30 następnego dnia było śniadanie w formie szwedzkiego stołu. Wyżerka królewska, można było nawcinać się do oporu. Tu bardzo dziękuję organizatorom maratonu za taką możliwość.
Po śniadaniu rozdanie gps'ów i jazda na rynek w Warce do punktu startu.
Startowaliśmy w kilkuosobowych grupach co 5 min. Najpierw pięćsetki, potem cipki na 300, w tym ja :)






Moja grupa od początku narzuciła niby spokojne tempo, z którego po ok chyba 50 km zrezygnowałem. Nie było sensu zajechać się już na początku. Po drodze spotkałem kilku startujących kolegów, z którymi jechałem jakiś czas, potem jechałem sam. W końcu dołączyłem do Basi i Adama, z którymi dojechałem do punktu żywieniowego. Byli tak już ci, którzy przyjechali wcześniej.
Zjedliśmy spaghetti, bananka, popiliśmy lemoniadą i jakiś czas zamulaliśmy.

Z PŻ ruszyliśmy już we czwórkę, bo dołączył do nas Darek.
Jechało się bardzo dobrze. Tworzyliśmy zgraną grupę, jechaliśmy razem, bez szarpania tempa, od czasu do czasu stając na stacjach po wodę jakieś drobne zakupy.
Chyba w Solcu dołączyło do nas jeszcze dwóch kolegów i też było dobrze. Nocą zawsze lepiej jedzie się w grupie niż samemu.
Potem zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji po cichu licząc, że będzie otwarta. Niestety, zamknięta na głucho. Odpoczęliśmy trochę i dalej w drogę.

Też się położyłem, głowę kładąc na krawężniku. Jaaaakie boskie uczucie, dać odpocząć karkowi.
No nic, trza jechać dalej. Jazda dłużyła się coraz bardziej. Zaliczyliśmy kolejny Orlen, znów zakupy, jedzenie i chwila odpoczynku.
Ostatnie 40 km planowaliśmy zrobić na dwa razy. W sumie się udało, ale grupa się trochę rozjechała. Adam z Basią zostali na jakimś przystanku odpocząć, Darka złapał kryzys i został trochę w tyle, a ja i dwóch kolegów dojechaliśmy przed 5 rano na metę.
Dostaliśmy po medalu (solidny kawał żelaza), prysznic i krótkie spanie.
Potem pakowanie, pożegnanie i do domu.

Maraton Podróżnika jechałem pierwszy raz. Było tak, jak słyszałem z opowiadań.
Super impreza, organizacja na najwyższym poziomie, świetni ludzie.
Było warto.


Kategoria długie trasy


  • DST 330.00km
  • Czas 19:38
  • VAVG 16.81km/h
  • Sprzęt Emeska
  • Aktywność Jazda na rowerze

IV Kórnicki Maraton Turystyczny.

Sobota, 4 sierpnia 2018 · dodano: 06.08.2018 | Komentarze 10

Już w piątek rano przyjechałem pociągiem na maraton do Kórnika. Dopiero po południu zaczęli się zjeżdżać wariaci, którzy chcieli się skatować w upale jadąc dystans 300 lub 500 km non stop. Piątkowy wieczór to integracja przy grillu. Ciekawe rozmowy ze znajomymi i osobami, które zanm tylko z nicków lub wcale.
Było bardzo ciekawie, ale nie mogło to trwać w nieskończoność, bo następnego dnia wcześnie rano ruszamy.
Rano odebranie pakietów startowych i lokalizatorów i z bazy ruszyliśmy na kórnicki rynek na tzw. start ostry.

Na starcie.
Przed 8 rano ruszyliśmy na trasę. Upał nie każdemu pasował, jednak ja lubię taką pogodę. Zmiany robiliśmy co 10km.
Jechało się całkiem przyjemnie. W Rogalinku 
Trollking zrobił mi bardzo miłą niespodziankę i pojawił się na naszej trasie. Przejechał z nami jakieś 10 km. Fajnie się gadało, Troll - dziękuję :)

Grupa na trasie. Zdjęcie @ Trollking.

W Łodzi, ale tej wielkopolskiej Trollking pojechał w swoją stronę. A my zawzięcie kręciliśmy dalej.
Na stacji przed Nowym Tomyślem złapał mnie Fanky, żeby wymienić mi lokalozator, który jak się okazało, nie działał. Grupa mi odjechała i dogoniłem ją dopiero w mieście, kiedy na mnie czekali.
Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się pod sklepem na tankowanie i szybką przegryzkę.

Pod sklepem "Cho no tu".
Po czym drałowaliśmy dalej dość równym acz spokojnym tempem.
W Wolsztynie przed zjazdem na punkt żywieniowy znów dorwał mnie Fanky i ponownie wymienił mój lokalozator.
Chodziły słuchy, że to przez Emeskę i jej pole siłowe blokujące odbiór sygnału :)
W końcu punkt żywieniowy (158km.). Pyszny obiadek i wspaniały, zimny kompot dodały sił.

Emeska odpoczywa, ja jem :)
Na punkcie spotkałem grupę Marzeny (Kota), która razem z Agnieszką dawały ostro czadu.
Pogadaliśmy chwilę. Dziewczyny pochwaliły nawet moją jazdę, ale to że tak dobrze mi szło, to zasługa Emeski i zgranej grupy.
Odpoczęliśmy i żeby za długo nie zamulać na punkcie, ruszyliśmy dalej.
To chyba na tym odcinku trasy w jednej ze wsi na brukowanej drodze, nasz kolega Piotrek zaliczył glebę. Dobrze, że miał kask na głowie, bo widziałem jak nim wyrżnął o kocie łby. 
Dalsze kilometry obyły się bez takich "przygód".
W Śmiglu krótki postój.


Zdjęcie pożyczone od kol. Kazika.
Potem była Osieczna i przerwa na kawę i pyszne ciasto.






To chyba wtedy Piotr namawiał nas abyśmy jechali swoim tempem, a on będzie jechał wolniej. Chyba ta gleba dała mu się we znaki.
Jednak nie odpuściliśmy. Jedziemy grupą, to i całą grupą dojedziemy na metę.
Z dalszej trasy mało pamiętam.
A potem był Dolsk... :)
Pagóreczki i hu..we asfalciki.
Jeszcze nie mam wprawy na zjazdach na Emesce, więc żeby nie wyglebić się komuś pod koła, jechałem ostatni w grupie.
Do mety było tak blisko, a ślad trasy wił się jak ten warszawski pyton :)
Po drodze całowaliśmy klamki zamkniętych stacji paliw, aż w końcu dotarliśmy na kórnicki rynek, gdzie chwilę odpoczęliśmy.
Na krótko przed dojazdem na metę, zaczęło padać, ale kto by się tym przejmował. Czysta, a właściwie chyba 330km przejechane :)

Trasa maratomu.


Podsumowanie.

To był mój trzeci maraton w Kórniku i pierwszy na szosie.
Poszło mi chyba najlepiej ze wszystkich edycji w jakich brałem udział. Żadnych kontuzji, ani niemiłych przygód.
Mimo totalnego braku przygotowania do maratonu, przejechałem trasę bez bólu dupy i mięśni nóg.
Emeska też dała radę, ja jej tylko trochę pomogłem.
Impreza na najwyższym poziomie, którą można polecić każdemu, czy to staremu wyjadaczowi, czy początkującemu rowerzyście, który chce spróbować swoich sił na dłuższych dystansach.

Podziękowania.

Serdeczne podziękowania Kórnickiemu Bractwu Rowerowemu za możliwość startu w maratonie. Dziękuję Paniom z bazy za dobry makaron i kawę i w ogóle jesteście suuuper :)
Dziękuję Kaziowi, Dorocie, Piotrowi za wspólnie przejechane kilometry. Fajna zgraja z nas była :)
Wszystkim uczestnikom maratonu, a szczególnie Marzenie i Agnieszce.
Trollkingowi za odwiedziny na trasie.
Widzimy się za rok :)







Kategoria długie trasy


  • DST 320.00km
  • Czas 24:30
  • VAVG 13.06km/h
  • Sprzęt UNIBIKE VIPER
  • Aktywność Jazda na rowerze

III Kórnicki Maraton Turystyczny.

Sobota, 5 sierpnia 2017 · dodano: 07.08.2017 | Komentarze 9

Kiedy do maratonu zostało już niewiele czasu, coraz bardziej myślałem, czy dam radę. Brak czasu, męczące obowiązki w pracy, nie pozwalały na kondycyjne przygotowanie do ważnej dla mnie imprezy. Tak więc 4 sierpnia wsiadając do pociągu, byłem pełen obaw.

Po przyjeździe do bazy maratonu w Robakowie koło Kórnika, zauważyłem, że ludzie dopiero się zjeżdżają. Nic dziwnego, ludzie biorący udział w tej imprezie, to nie zawodowi kolarze, a normalne zapracowane osoby.
Wieczorem odbyło się ognisko, na którym dzięki Kórnickiemu Bractwu Rowerowemu nikt nie był głodny. Była okazja porozmawiać, posłuchać i pośmiać się z wieloma sympatycznymi ludźmi.

Temat rozmów to oczywiście głównie rower, bo jakżeby inaczej :) i jutrzejszy start w maratonie.
Jeden tekst zapadł mi w pamięć. Kiedy rozmawialiśmy o zaliczaniu gmin, ktoś rzucił tekst:
- no tak, gminy ryją łeb.
Sama najprawdziwsza prawda :)
Po 23 poszedłem spać.
Wstałem przed 6. Trzeba było się ogarnąć, zjeść śniadanie i przygotować wszystko to, co będzie potrzebne w drodze.
O 7 rano zaplanowano montaż lokalizatorów na rowerach maratończyków.





Gdy wszystko było gotowe, całą ponad stuosobową watahą pod eskortą Kórnickiej Straży Pożarnej ruszyliśmy na kórnicki rynek, skąd miał się odbyć właściwy start.



Ja startowałem w ostatniej 8 grupie na 300km. Ci z grupy, ktorzy jechali na szosówkach, wyrwali od razu do przodu. Reszta jechała własnym tempem.
Po jakimś czasie został w tyle chłopak (niestety, nie znam imienia) w koszulce KBR'u.
Pomyślałem - szkoda, będzie miał ciężko. Zawsze lepiej jedzie się z kimś tak długi dystans.
Po jakimś czasie dołączył do mnie Przemek, który pomylił trasęi już nie chciało mu się gonić swojej grupy jadącej na 500km.
Miał tylko wyrysowaną trasę na papierowej mapie, a na lokalnych drogach ciężko się taką mapą posługiwać.
Cieszyłem się, że będę miał towarzystwo, tym bardziej, że znamy się z poprzedniej edycji maratony, gdzie mieliśmy okazję przejechać końcówkę trasy razem.
Atrakcją na maratonie była przeprawa promowa. Musiał tu być niezły młyn jak dojechały pierwsze grupy "koksów" :)



Na drugim brzegu krótki sikustop i w drogę.
Niewiele pamiętam z trasy. Tak długie dystanse (chociaż jeżdżę je rzadko) pokonuję na "autopilocie".
Kiedy dojechaliśmy do Koła, mieliśmy problem, bo trasa do Powiercia, gdzie był punkt żywieniowy, poprowadzona była obwodnicą, na której jak nam się wydawało był zakaz jazdy rowerem. Trzeba było jechać przez miasto, gdzie ddr'ki miejscami poprowadzono w tak głupi sposób, że brak słów.
Punkt żywieniowy był "ukryty" w jednej ze szkół i z tego co się dowiedzieliśmy z Przemkiem, nie tylko my go minęliśmy.
Całe szczęście, chłopak z obsługi punktu dorwał nas na drodze i odeskortował na miejsce.
Obiad super. Dobra pomidorówka, duszony schab w sosie z ziemniakami i duszoną marchewką, dodały mi sił.
Zauważyłem, że na tak długich trasach, co kilka godzin muszę zjeść coś porządnego, bo słodycze i owoce to zdecydowanie dla mnie za mało.
Po obiedzie postanowiliśmy poczekać na tego kolegę, który jechał sam. Niestety po ponad półgodzinnym oczekiwaniu, postanowiliśmy jechać dalej.
Po kilku godzinach zaczął zapadać zmrok, więc na jednym z przystanków ubraliśmy się w "długie" ciuszki, żeby ciepło było.
Przed Licheniem po raz kolejny zmyliliśmy trasę, w sumie z mojej winy. Mam totalnie niepraktyczne etui do telefonu na kierę i żeby coś zobaczyć na ekranie, trzeba etui zdjąć z kierownicy, potem telefon wytrząsnąć z niego. Wiązało się to z zatrzymywaniem się i stratą czasu.
W końcu wróciliśmy na trasę. I teraz nie pamiętam czy przed Licheniem, czy za, minął nas Turysta. Mignął pozdrawiając nas, jakby dopiero zaczynał start :)
Po drodze spotkaliśmy też kolegę, który odpoczywał na poboczu, przy jakiejś posesji.
Zapytaliśmy, czy wszystko w porządku, czy nic złego się nie dzieje i pojechaliśmy dalej.
Po kilku kilometrach zaczął padać deszcz, więc schowaliśmy na jednym przystanków. Szeroka i długa ławka pozwolila, abyśmy obaj wyciągnęli zmęczone zwłoki. Chyba tam też padła mi bateria w telefonie.. Przemek pożyczył mi powerbanka i dzięki temu widzieliśmy, czy jedziemy po wyznaczonym śladzie.
Kiedy odpoczywaliśmy na tym przystanku, zadzwoniła moja Ania z pytaniem, czy wszystko ok, bo na stronie trackcourse.com widzi, że stoimy. Powiedziałem, że przeczekujemy deszcz.
Przeżywała bidula mój wyjazd, jakby sama brała w nim udział.
Dalsza trasa to mozolne pokonywanie kilometrów w ciemności z rzadka rozświetlanej latarniami w większych miejscowościach.
Z nastaniem świtu byliśmy już porządnie zmęczeni, a ja do tego mocno głodny.
Prędkość jazdy spadła, morale też siadło.
Około 8 kilometrów przed metą odcięło mi prąd. To drugi taki przypadek w moim życiu, kiedy mimo najszczerszych chęci nie miałem siły zakręcić korbą.
Przemek pojechał dalej, a ja zostałem sam. Głodny jak pies, bo słodycze w sakwie się skończyły. Postanowiłem odpocząć na przystanku przed Ziminem.
Zadzwoniła Anuszka i podniosła na duchu :)
Wsiadłem w końcu na rower i w tempie mocno chorego emeryta jechałem do przodu.
W Ziminie mimo wczesnej pory był otwarty mały sklepik, który mi życie uratował. Pepsi, tabliczka czekolady i megagrzesiek pozwoliły dojechać do mety.
A tam miłe zaskoczenie. Każdy z maratończyków był witany brawami. Gratulacje, pamiątkowy medal i fota.
Na mecie przywitała mnie też Marzena ( Kot), która w nocy wysyłała mi motywujące smsy:

- Bitels GO, go, go
dajesz nie przestajesz

-Patataj, patataj przez piękny polski kraj
lewa, prawa, lewa, prawa
na mecie czekają od Kota brawa.

- Fanki tu na ciebie czekają
same małolaty, śpiewają hity Bitelsów
i chcą twój autograf
musisz tu przyjechać.
Przeszedłem na drugą stronę budynku, gdzie dostałem brawa i gratulacje od kolegów, którzy trasę maratonu już przejechali.
Dostałem makaron w sosie bolońskim, który postawił mnie na nogi.
Oczywiście znów były rozmowy, dzielenie się wrażeniami z trasy. Miłe chwile, spędzone z ludźmi, którzy podzielają moją pasję.
Jednak wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Trzeba było zbierać mandżur i przygotować się do powrotu do domu.
Dzięki uprzejmości Borafu, który zaproponował, że może mnie zabrać do Łodzi, szybko wróciłem do domu.
Borafu, dziękuję, jestem Twoim dłużnikiem.

Podsumowanie.

Przejechałem całą trasę maratonu liczącą 320 km. Pewnie trochę więcej, bo kilka razy pomyliłem trasę i trzeba było wracać na ślad.
Była to kolejna edycja maratonu, w której miałem przyjemność startować.
Jak pisałem, nie byłem przygotowany kondycyjnie na taki dystans. Przed maratonem przejechałem raz dystans 100 km.
Jestem więc żywym dowodem nato, ze chcieć to móc.
Rady Wilka na temat ustawienia kierownicy bardzo się przydały, bo nie mam zdrętwiałych palców dłoni.
Rady emesa o oddychaniu ustrzegły mnie przed paraliżującym bólem mięśni międzyżebrowych z ubiegłorocznego maratonu.
Zaliczyłem ileś tam gmin, jeszcze nie liczyłem.
Rzeczywiście gminobranie ryje banię :)
Czas przejazdy nie powala, ale nigdy nie była to dla mnie jakaś ważna sprawa.

Podziękowania.
Wielkie dzięki dla Kórnickiego Bractwa Rowerowego za organizację świetnej imprezy.
Dziękuję również paniom z punktu żywieniowego w Powierciu i w bazie za pyszny obiad i makaron.
Wszystkim osobom, które przyczyniły się do tego, aby Maraton w Kórniku zapadł mocno w pamięć.
Przemkowi za wspólnie przejechane kilometry.
Marzenie za spotkanie, pogaduchy i smsy.
Borafu za podwózkę do Łodzi.
Oraz wszystkim kolegom biorącym udział w tej wspaniałej imprezie.
I najważniejsze:
Kochana Aniu, dziękuję że tolerujesz moje rowerowe wariactwo. Dziękuję, że zostając w domu, jedziesz razem ze mną :)


Później dodam jeszcze parę fotek.


Kategoria długie trasy


  • DST 289.40km
  • Czas 23:10
  • VAVG 12.49km/h
  • Sprzęt UNIBIKE VIPER
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kórnicki Maraton Turystyczny 300km.

Sobota, 6 sierpnia 2016 · dodano: 08.08.2016 | Komentarze 13

W końcu w tym roku udało się dojechać na Kórnicki Maraton Turystyczny.
Na miejsce przyjechałem o 13.30.



Nikogo z uczestników jeszcze nie było. Rozstawiłem namiot i wtedy zaczął padać deszcz. Padało z przerwami do wieczora. Potem jako drugi przyjechał Karbon, sympatyczny wesoły gość, z którym fajnie się gadało.
Z czasem przyjeżdżało coraz więcej ludzi.
Wieczorem ognisko i grill. Żarcia było full. Jednak przed północą poszedłem spać.
Rano ruch na kempingu zaczął się wcześnie bo już przed 6 rano.


O 7.45 zaplanowany był wyjazd na rynek w Kórniku, skąd zaplanowany był start maratonu.



Start odbył się sprawnie. Startowały na przemian grupy 500 i 300 km.



Startowałem w ostatniej grupie jadącej na 300km.
Jechało się świetnie, chociaż według mnie tempo na początku było niepotrzebnie tak szybkie.
Po ok. 50 km. pierwszy postój na jedzenie i piciu.


Kilka minut na uzupełnienie płynów, jakieś batony, banany i w drogę. I tutaj grupa się podzieliła.
Ja jechałem z Dorotą, Kaziem, Stormem i Arturem.
Przez całą trasę nie robiłem zdjęć, bo bateria w telefonie ledwo zipie. Nawet stravy nie włączyłem, bo wtedy bateria padłaby szybko.
Na jednej ze stacji paliw Storm z Arturem zostali chwilę dłużej, tak że w drogę ruszyłem już tylko z Dorotą i Kaziem. Przejechaliśmy razem ładny kawałem drogi. W końcu w miejscowości Króliczki odłączyłem się od nich, aby trochę dłużej odpocząć.
Gdzieś za miejscowością Chocz dogonili mnie Storm z Arturem. Do Pleszewa jechaliśmy razem. Potem za Kowalewem na ok 175km znów zostałem sam. Coraz trudniej było znaleźć niebolące miejsce na siodełku. Dopiero w bazie okazało się, że w pachwinie zrobił mi się potężny wrzód z trzema białymi czubami, przez co jazda była męczarnią. Do tego doszedł ból mięśni międzyżebrowych. Co powodowało, że jechałem oddychając na pół gwizdka. Każda próba nabrania powietrza powodowała zatykający ból. Jednak nie poddawałem się.
Na punkt żywieniowy w Koźminie Wielkopolskim na 198km dojechałem o 20.10.
Spotkałem tam Storma i Artura. Posiedzieliśmy tam dłużej aby zregenerować siły i ruszyliśmy dalej.
Za Kożminem znów zostałem sam, bo ból w klatce piersiowej nie pozwalał dotrzymać tempa chłopakom.
Nastała noc, nie miałem nawigacji, więc posiłkowałem się wgranym śladem trasy w telefonie, który włączałem tylko, kiedy nie byłem pewien jak jechać. Moja Anuszka też bardzo mi pomogła podpowiadając dalszą drogę. Jazda przed całą noc ma to do siebie, że czasem widzi się rzeczy, które nie istnieją ( przystanki autobusowe, migające światełka rowerowe i inne).
Gdzieś za miejscowością Rusko spotkałem Radka z żoną i Przemkiem, który doholowali mnie prawie do końca trasy maratonu.
Przed maratonem dużo słyszałem o podjazdach przed Dolskiem i faktycznie były spore, ale nawet mimo bólu dałem radę.
W Zaniemyślu odłączyłem się od grupy Radka i stamtąd musiałem skrócić trasę maratonu jadąc ul poznańską bezpośrednio do Kórnika. Ból w klacie był coraz bardziej zatykający.
W bazie stawiłem się o 7. 30 (chyba) bo nie pamiętam dokładnie.
Można było zejść z roweru i usiąść na czymś normalnym :)
W bazie było juz dużo ludzi, którzy ukończyli maraton, niektórzy byli już nawet wyspani.


Zjadłem spaghetti i poszedłem spać. Obudziłem się w południe, spakowałem się, pożegnałem z ludźmi i pojechałem na pociąg na stację.
Do Łodzi przyjechałem po 19 i kiedy chciałem usiąść na siodełku, jeszcze szybciej z niego wstałem i całą drogę z dworca do domu przejechałem na stojąco :)

Podsumowanie:
Na maraton pojechałem właściwie nieprzygotowany. Nie było czasu, aby potrenować. Najdłuższy dystans jaki zrobiłem w tym roku to ok 140 km.
Kórnickie Bractwo Rowerowe zorganizowało świetną imprezę. Serdeczne dzięki.
Miło było przejechać trasę maratonu z nowo poznanymi ludźmi, spotkać tych których już wcześniej poznałem.
Do statystyk stawiłem całkowity czas jazdy uwzględniając postoje, ale to nie jest istotnie. Najważniejsze, że byłem w Kórniku.



 


Kategoria długie trasy